piątek, 5 września 2014

Za Mundurem...


Kto kojarzy mangę „Czarodziejki z  Księżyca”? Puszczali ją w naszej polskiej, własnej telewizji, gdy miałam jakieś 6 lat. Od tamtego czasu niesamowicie podobają mi się mundurki i pamiętam, jak nie mogłam się doczekać pierwszego dnia w szkole. Gdy tam poszłam, byłam przeszczęśliwa, bo mama ubrała mnie w piękną, białą koszulę do tego śliczną, czarną princeskę i eleganckie, błyszczące lakierki. Włosy miałam związane w dwa wysokie kucyki, przewiązane kokardkami i naprawdę czułam się tak, jakbym posiadała jakieś wyjątkowe moce. Jakież było moje rozczarowanie, kiedy następnego dnia mama przygotowała mi rano zwykłe, kolorowe ubranko!

Drugą mundurkową fazę przeżyłam w szóstej klasie podstawówki, kiedy zaczęłam słuchać Avril Lavigne (na usprawiedliwienie przypomnę, że miałam tylko 12 lat). Ktoś ją jeszcze pamięta? To ta odjazdowa "sk8er girl" z krawatem na szyi i deskorolką pod pachą. A, i oprócz tego śpiewała bardzo chwytliwe piosenki.

Później było harcerstwo, ale mama postawiła mi warunek, bo kiedyś mój zapał był raczej słomiany, że mam chodzić na zbiórki co najmniej przez rok i dopiero wtedy kupi mi całe umundurowanie. Wisi teraz w szafie i przypomina o cudownych czasach spędzonych na obozach, o rajdach w lesie i o wspaniałych Bieszczadach. Ma wyszyte na prawym rękawie sprawności, które zdobyłam, mnóstwo naszywek z leśnych imprez, lilijkę, pagony, które sama wyszyłam… Trochę zżółkł niestety, bo kiedyś moja babcia wyprała go z bluzą o takim kolorze, ale nadal się w niego mieszczę, więc czasem zakładam go wieczorami dla mojego narzeczonego…

Na studiach też nosiłam mundurek – jestem chemiczką, więc bez kitla, okularów i rękawic nie mogłam wejść na pracownię. Ten uniform niestety bardzo szybko plamiłam i dziurawiłam – w końcu miał spełniać głównie funkcję ochronną, ale uwielbiałam (i w sumie nadal tak czasem robię) przechadzać się korytarzem w rozpiętym kitlu tak, żeby poły łopotały jak peleryna.

Obecnie pracuje w branży, w którym, dzięki Bogu, obowiązuje biznesowy dress code. Może to trochę oklepane, ale dla mnie nie ma nic bardziej dziewczęcego, seksownego, eleganckiego i w dobrym guście (jednocześnie!) niż biała bluzka (nie wyobrażam sobie życia bez nich), spódniczka (spodnie też ujdą) i czarne buty na obcasie. Do takiego stroju, nawet marynarka jest zbędna, choć pięknie dopełnia całość. Nawet, gdy nie muszę nigdzie iść wkładam jakąś luźną koszulę i do tego nawet najzwyklejsze jeansy i trampki wyglądają stylowo. Po prostu lubię się tak wozić!





żródło: www.pinterest.com